Recenzje

Serce Do Gry

„Serce do gry” od serca
Jakiś czas temu oczarowała mnie książka. Jak przystało osobie oczarowanej zachwycałam się, wzruszałam, cieszyłam, że jest mi dane doświadczać wzniosłych i miłych uczuć. O przyczynie zauroczenia opowiadałam znajomym, napisałam maila z podziękowaniami do autora książki i poczułam się wyjątkowo, że zmam tak wspaniałego twórcę, takiego, myślałam, maga pióra.
Wreszcie, przekonałam wydawcę gazety, że warto na jej łamach opowiedzieć o książce, autor napisał, że będzie mu miło jeśli dowiedzą się o niej czytelnicy w Australii i N. Zelandii.
Wszystko wyglądało pięknie, dopóki nie zrozumiałam, że nie potrafię o tej książce opowiedzieć.
Dokładniej rzecz ujmując, nie potrafiłam opowiedzieć tego, co zagrało w moim sercu. Czułam, że niespodziewanie dla samej siebie, weszłam w grę, której zasad nie rozumiałam. Nie wiedziałam jak opisać pokłady pobudzonej wyobraźni, jak zapytać o motywacje bohaterów.
Skąd to oczarowanie? Co mnie tak wzięło? Jak to się stało? Przecież tylko czytałam… Czułam się coraz bardzie zadziwiona własnym stanem.
Na dodatek, nie umiałam nawet określić przesłania, które kieruje do nas, czytelników autor.
Próbowałam tłumaczyć sobie, że jestem zajęta, że potrzeba mi chwili spokoju. Minął tydzień i nic, wielka pustka, a przecież szukałam właściwych słów, szukałam kodu.
Przeczytana książka zaczynała się mną bawić, a ja, po prostu, nie wiedziałam o co chodzi.
Znałam fakty: autorem jest Piotr Wojciechowski, książka nosi tytuł „Serce do gry”, jest zbiorem dwunastu opowiadań i ostatnim dziełem tego autora. Wiem, że obecnie pracuje on nad kolejną książką.
„Serce do gry” ukazało się przed kilkoma miesiącami w elitarnej serii Nowa proza polska wydawanej przez Swiat książki. Tyle wiedziałam, ale też byłam przekonana, że obcuję z dziełem niezwykłym.
Zaczynałam rozumieć, że bez swoistej pokory, bez oderwania się od zgiełku codzienności, bez zgody na pełną refleksję, nie wejdę w magiczną przestrzeń tych opowiadać. Doświadczę ich jedynie w nikłym ułamku.
Olśnienie jednak przyszło. Zrozumiałam, mianowicie, że tej książki nie sposób, tak po prostu, opowiedzieć.
Można opowiedzieć treść poszczególnych opowiadań, można dzieje bohaterów, tyle że to tylko jedna z warstw, po których oprowadza czytelnika autor.
Treść każdego z dwunastu opowiadań, za każdym razem fascynująca, jest bowiem jakby kanwą, na której Piotr Wojciechowski hojnie dzieli się z czytelnikiem swoimi rozważaniami nad życiem, losem, nad tym co nieuniknione. Ukazuje zdarzenia, ale także niezliczone odcienie uczuć, planów, wątpliwości, zamierzeń i przypadków, które w konsekwencji budują dzieje człowieka, budują bogactwo najróżniejszych światów.
W tym zbiorze nie ma słabych historii. Wszystkie, nawet gdyby były kiepsko opowiedziane i tak byłyby niesamowite.
Na przykład w opowiadaniu „Kobiety z naszego plemienia” czytamy o tajemniczych dziejach pewnych kobiet i po ludzku, ze zwykłej ciekawości, ciekawi nas ich los.
Na kilkudziesięciu stronach prawie dotykamy ich tajemnicy. Ale gdyby na tym kończyła się istota opowiadania, nie powiedziałabym o oczarowaniu, byłaby to tylko dobrze opowiedziana historia.
Magię uzyskuje autor wzbogacając opisywane wydarzenia własną, z pozoru prościusieńką, narracją. To autor tworzy oprawę, decyduje jak rozmieścić światło, który szczegół wydobyć, który pominąć, za którym wątkiem podążyć.
Historia się rozwija, coraz bardziej zaciekawia. Jej początki sięgają jakichś praczasów, ale koniec nie istnieje. To nie są skończone dzieje, one dobiegają do współczesności, możemy szukać ich śladów choćby dziś, bo autor, jakby mimochodem mówi nam jak tego dokonać…
Nie wszystko ma swój początek w odległych latach i tajemniczych miejscach. Piotr Wojciechowski przekonuje, że zdarzenia niezwykłe mogą brać początek dopiero co, na przykład w jakiejś wsi, pod na przykład, Piotrkowem Trybunalskim.
„Opowieść o rozstaju” to historia młodzieńczej miłości. A właściwie opowieść o tym, jak los ją doświadczał, na jakie wystawiał próby, jak z nią wirował, jak włóczył po ośnieżonych szczytach i migających w ciemnościach stacyjkach. Podążamy za bohaterami, poznajemy ich, lubimy, więc gdy umęczeni życiem wreszcie dogadują się, aby dalej pójść już razem, cieszymy się ich szczęściem.
Lecz to jeszcze nie koniec.
W prozie Piotra Wojciechowskiego oczywistości nie zawsze są oczywiste. Wystarczy bowiem, że autor każe bohaterowi zapytać siebie o sens tego spotkania, a opowiadana historia zmienia kierunek… Przy okazji także my, czytelnicy, zaczynamy stawiać nasze własne pytania, takie których, nie zadaje się często.
Magia „Serca do gry” ukryta jest również w niekończących się niespodziankach. Są nimi nowe słowa, są zadziwiające porównania, wyrafinowane poczucie humoru autora /czy ktoś słyszał o dekapslacji butelek?/, jest własny język opowiadań.
Niebywała okazuje się wnikliwość z jaką autor przedstawia bohaterów, to jak przestrzennie widzi ich marzenia, nadzieje, lęki. Jak doskonale zna tych, o których pisze.
Mam ochotę zapytać: jakim sposobem pootwierał Pan tak wiele serc, jak nakłonił je do zwierzeń?
Istotą opowiadań zebranych w omawianym tomie jest ich odrębność, ale istotą tomu „Serce do gry” jest jego integralna całość. Tę integralność wychwytuje się wyraźnie dopiero po przeczytaniu całości. A także… po pewnym czasie. Wtedy uświadamiamy, że to książka o nas, o naszych znajomych, nieznajomych, o ciągłości zdarzeń wielkich i małych.
Sam autor tak pisze o swojej najnowszej książce: Ludzkie losy, zakochania, spotkania i rozstania przekraczają wiedzę psychologów i socjologów. Polska, ojczyzna moich bohaterów, stanowi część smugi ciągnącej się od Tallina po Odessę. Tędy szedł tajfun historii, została sfera niepewności, zmienności, podwyższonego ryzyka.
Myślę, że nie będzie przesadą jeśli fakt ukazania się tej książki nazwę wielką radością, pięknym prezentem, darem złożonym z pracy i wrażliwości wnikliwego pisarza.
Wiesława Sujkowska

Obietnica Ziemi Obiecanej

Obietnica Ziemi Obiecanej
ukryta w powieści W. Reymonta i filmie A. Wajdy
Powiedzenie, że jakieś dzieło, a może bardziej jego brak, może stanowić o kondycji krajowej literatury, czy kinematografii wydaje się, na ogół, przesadzone i trywialne. Brzmi jak slogan i często z upływem czasu oraz stygnięciem emocji trochę dziwi, trochę śmieszy, zawsze zaleca ostrożność w formowaniu kolejnych tak arbitralnych opinii. Wiem o tym, bo oczywiście, nie raz sama doświadczyłam podobnych, średnio miłych, wrażeń. Ale jak zwykle jest nowe „ale”. Tym razem dotyczy ono mojego stosunku do filmu Andrzeja Wajdy „Ziemia Obiecana”. Od wielu lat uważam go za dzieło najważniejsze w polskim kinie.
Mijają lata, przybywa filmów, pewnie zmienia się nieco optyka, ale jak dotąd w moim osobistym rankingu przewodnictwo Ziemi Obiecanej się nie zmienia. Dlatego postanowiłam podzielić się refleksjami dotyczącymi relacji między powieścią Władysława Reymonta, na podstawie której reżyser dokonał adaptacji i ostatecznym dziełem Wajdy.
O niezwykłości tego filmu zdecydowało wiele elementów. Te dotyczące samej pracy wielu ludzi filmu (operatorów, scenografów, aktorów itd.) omówię w dalszej kolejności. Teraz chciałabym podkreślić ogromną rolę jaką pełni obraz Wajdy stanowiąc dokumentację trudnych, odrywających ogromną rolę, czasów i zdarzeń w historii Polski. Są to czasy, których nie omawia się zbyt wnikliwie w nasze literaturze. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że ich bohaterowie nie są jednowymiarowi, nie pozwalają się stosunkowo łatwo i malowniczo opisać. Bohaterowie czasów budowy polskiej gospodarki i przemysłu zdecydowanie ustępują tym spod znaku szpady i zrywów narodowowyzwoleńczych, są mówiąc kolokwialnie, od nich nudniejsi. Dziwne, bo przecież jak świat światem, interesuje nas robienie i posiadanie pieniędzy, a przecież film i powieść właśnie o tym opowiadają. Bohaterowie niezliczonych bitew i wojen żyją w naszej świadomości. Występują i występowali w bajkach, legendach, byli bohaterami ważnych obrazów, wierszy i powieści, które z kolei adaptowane dla potrzeb kina otrzymywały swoje kolejne wcielenia. Tymczasem bohaterowie budujący podstawy gospodarki, z przyczyn oczywistych, nie byli tak kolorowi jak chociażby przywódcy narodowych powstań , a więc nie często zostawali bohaterami dzieł sztuki.
Nie jestem pewna, czy gdyby nie polityczne zamówienie złożone przez Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne, a jak wspomina prof. Tadeusz Lubelski w książce Wajda, prawdopodobnie przez samego Romana Dmowskiego, poznalibyśmy trójkę bohaterów, typowych lodzenmenschów : polskiego szlachcica -Karola Borowieckiego granego przez Daniela Olbrychskiego, Niemca Maksa Bauma, w postać którego wcielił się Andrzej Seweryn i Żyda Moryca Welta brawurowo zagranego przez Wojciecha Pszoniaka. To oni bowiem są bohaterami powieści realistycznej Ziemia Obiecana i filmu pod tym samym tytułem.
Materiały do napisania tej z jednej strony bezcennej, z innej niezbyt porywającej historyczno- obyczajowej powieści zebrał Reymont podczas stypendialnego pobytu w Łodzi, w r.1896.Materiał zebrany i przedstawiony w powieści ma trudną do przecenienia wartość historyczną. Opisuje skomplikowane procesy jakie dokonywały się w świadomości setek i tysięcy ubogich ludzi, którzy zaczynali rozumieć, że ich dalsza wegetacja na małych i skromnych gospodarstwach rolnych nie ma już sensu. Ludzie ci, w poszukiwaniu lepszego życia, ruszali do miast.
Ziemia Obiecana napisana przez wnikliwego obserwatora i fenomenalnego pisarza, okazała się idealnym materiałem do adaptacji filmowej. Ma bowiem ogromną ilość ciekawych wątków, mnóstwo doskonale opisanych, barwnych postaci. Jest osadzona w różnorodnej i przebogatej scenerii. Począwszy od skrajnie ubogich domostw robotników łódzkich fabryk, poprzez klasyczny polski dworek, aż do niewyobrażalnie bogatych pałaców fabrykantów. Pałace te zamieszkują postaci tragikomiczne, a więc dające grającym je aktorom wprost nieograniczone możliwości stworzenia bohaterów z „krwi i kości”. Ich niezliczone ilości gestów, min, zachowań, sposób prowadzenia niekończących się monologów wewnętrznych to prawdziwe kosmosy do których zapraszają nas najpierw autor powieści, potem reżyser filmu.
Bohaterowie filmu mówią przedziwnym, własnym językiem. Na język polski przetłumaczone są bowiem myśli i zwroty stylistyczne pochodzące z języka niemieckiego, rosyjskiego i jidysz. Kazimierz Wyka wyraził opinię, że tak ogromnego bogactwa językowego nie znajdziemy w żadnej innej polskiej powieści.
Rzecz jasna postaci te nie byłyby tak doskonałe, w każdym fragmencie wiarygodne, gdyby nie najwyższej klasy aktorstwo zarówno głównych bohaterów filmu, jak i artystów, takich chociażby jak Wojciech Siemion, czy Piotr Fronczewski, których na ekranie widzimy tylko przez kilkadziesiąt sekund. Trudno sobie wyobrazić film A. Wajdy bez Kaliny Jędrusik. Aktorka wcieliła się w postać kochanki Borowieckiego, zamężnej Żydówki Lucy Zukerman. Zagrała ją brawurowo, spowodowała, że zawsze będzie w świadomości widzów filmu synonimem kobiet będących w podobnych sytuacjach. Początkowo postać tę miała zagrać Violetta Villas, jednak artystka ta długo zwlekała z podjęciem ostatecznej decyzji dot. gry w filmie, aby krótko przed przystąpieniem do zdjęć ostatecznie się wycofać. Dzisiaj mamy chyba ochotę powiedzieć: i Bogu dzięki.
Krytycy omawiający dzieło A. Wajdy mówią najczęściej o kreacji Wojciecha Pszoniaka, grającego postać Moryca. Faktem jest, że zagrał genialnie, ale fakt kolejny jest taki, że właściwie nie ma w kilkudziesięcioosobowej obsadzie filmu nikogo, kto nie zagrałby genialnie.
Tak się stało, bo nie było pomyłek podczas dokonywania obsady kolejnych ról, aktorzy byli doskonale poprowadzeni przez reżysera. Mieli do odtworzenia genialny materiał, ale także odnosi się wrażenie jakby nad całością przedsięwzięcia czuwał jakiś dobry duch. Jakby dosłownie każdy najdrobniejszy element scenografii, czy gest statysty, bez reszty oddane były idei stworzenia dzieła wyjątkowego.
Zespół jaki zgromadził wokół siebie reżyser był grupą fachowców najwyższej klasy. Wojciech Siemion, który nie schodził przecież ze scen i planów filmowych przez ponad 60 lat, opowiadał mi, że od początku powstawania tego dzieła wszyscy jego twórcy czuli wyjątkowość swojej pracy. Nie było mowy, aby nie być w tym na 100% powiedział około 30 lat po tych doświadczeniach.
Prawdopodobnie dlatego właśnie oglądając ten film po latach nadal odbieramy jego zadziwiającą świeżość, pewną nie ulegającą wpływowi czasu aktualność. Ciągle odczytujemy prawdę o nas samych, stawiamy te same pytania i mamy nadzieję na znalezienie jakichś ostatecznych odpowiedzi.
Muzykę do filmu skomponował Wojciech Kilar. Jest ona napisana w oparciu o dwa przeciwstawiane sobie motywy: motyw wiejski, czyli sielanki polskiego dworku i motyw powstającego, ogromnego, żarłocznego miasta. Efekt na pewno był wówczas nowy, robił wrażenie, może zaskakiwał. Dzisiaj nadal słucha się tej muzyki z zapartym tchem, nadal zachwyca, pozwala się prowadzić za oglądanymi na ekranie obrazami.
Powieść W. Reymonta to także przebogaty język jakim posługują się zamieszkujący Łódź spolszczeni Niemcy, Żydzi, przybyli ze wsi chłopi, polska szlachta, nowobogaccy fabrykanci i ich rodziny. Znajdujemy w powieści sugestywne opisy obyczajów i obyczajowości. Opisy miasta, starych i nowych fabryk, ich hal i kantorów, czyli jak byśmy dziś powiedzieli biur. Opisy te są zasługą talentu, spostrzegawczości, wrażliwości, ale i niezwykle bogatej dokumentacji, którą zgromadził W. Reymont zanim przystąpił do pisania powieści.
Jednakże trzeba pamiętać, że powieść Reymonta powstała na zamówienie polityczne, miała za zadanie te cele spełniać i je spełniała. Powstała pod sztandarem wartości endeckich i im miała służyć. Z pewnością ośmieszała narodowości nie polskie. Jednoznacznie oceniała postawę głównego bohatera, Karola Borowieckiego, który w pogoni za majątkiem dopuszcza się deptania kolejnych wartości w pojęciu członków ugrupowania narodowo demokratycznego świętych. Pozwala na sprzedaż, wzbogaconemu na produkcji cegieł chłopu, rodzinnego dworku, opuszcza ten dworek i zamieszkuje w mieście. Wyrzeka się swoich ziemiańskich korzeni dla nowej roli, inżyniera i przemysłowca, jaką dla siebie wymyślił. Szlachcic Borowiecki porzuca nieskazitelną, polską narzeczoną (w filmie rolę tę stosując wręcz minimalne środki aktorskie, zagrała Anna Nehrebecka, aktorka wprost stworzona do odgrywania podobnych postaci) na rzecz brzydkiej, głupiej, ale bajecznie bogatej Niemki. Wreszcie, przyjaźni się z Żydem i Niemcem, postaciami niesympatycznymi, niewiarygodnymi i oczywiście, skrajnie nieuczciwymi. Właśnie tym ich cechom ma polski ziemianin przeciwstawić swoją klasę, solidność, wiarygodność i uczciwość. Kolejnym, niewyobrażalnym, przewinieniem jakiego dopuszcza się w powieści Borowiecki, jest to, że nie wstydzi się głośno mówić o tym, że jego celem i marzeniem jest zdobycie majątku.
Powieść Reymonta miała także stanowić ostrzeżenie przed apokaliptyczną wizją miasta potwora, która w XIX wieku wzbudzała wśród elit myślących niepokój.
Takim, mówiąc w ogromnym skrócie, materiałem dysponował Andrzej Wajda przystępując do pisania pierwszej wersji adaptacji powieści W. Reymonta dla potrzeb filmu.
Dysponował także wspaniałą scenografią, którą stanowiło samo opisywane w powieści miasto. Jego cała zabudowa z doskonale zachowanymi XIX wiecznymi fabrykami i pałacami łódzkich fabrykantów.
Zresztą zainteresowanie się Wajdy Ziemią Obiecaną wzięło swój początek właśnie od tych pałaców, a ściślej od krótkometrażowego filmu Leszka Skrzydło Pałace Ziemi Obiecanej. Film ten obejrzał Wajda dzięki Andrzejowi Żuławskiemu, w 1967r. i praktycznie od tego momentu zaczął pracę nad przygotowaniem adaptacji.
W swojej autobiograficznej książce Kino i Reszta Świata, reżyser pisze: Znałem Łódź, ale nigdy nie polubiłem tego miasta/…/Całe bogactwo pałaców łódzkich fabrykantów czekało na mój film.
Pierwszą wersję scenariusza przygotował już w 1968r. Ostatecznie decyzja władz zezwalająca na rozpoczęcie realizacji filmu zapadła w r.1971 po powołaniu do życia zespołu filmowego Iks. W październiku 1973 wraz ze scenografami Tadeuszem Kosarewiczem i Maciejem Putowskim Wajda rozpoczął prace dokumentacyjne w Łodzi. W listopadzie realizowano pierwsze zdjęcia. Operatorami byli: Edward Kłosiński, Witold Sobociński i Wacław Dybowski. Ogromny wkład w sukces tego filmu wniósł, jak pisze Wajda, Andrzej Kotkowski, który pracując przez kilka tygodni, stworzył sekwencję ukazującą panoramę życia miasta, począwszy od jego wiejskich przedmieść, aż do głównych ulic z przebogatymi pałacami fabrykantów i bankierów. Wykorzystano w tym celu moment wjazdu do miasta narzeczonej Borowieckiego i jego ojca. Scena ta mogłaby być pominięta, a jednak w koncepcji artystycznej reżysera miała odegrać rolę ogromną.
Premiera filmu miała miejsce w lutym 1975r.
Wielkość Wajdy jako najpierw autora adaptacji, później reżysera filmu polega na tym, że potrafił niezwykle skutecznie odciąć się od wątków nienawiści, ciągłej pogardy, ośmieszania, bezwzględności jakimi wręcz ocieka powieść. Wszyscy nienawidzą wszystkich. Bogaci pomiatają biednymi i na odwrót :wykorzystywani do granic ludzkich możliwości pracownicy nienawidzą wyzyskujących. Polacy nienawidzą Niemców i Żydów, bez końca przypominają o wielowiekowych tradycjach swoich rodów, o herbach, koneksjach i dawnej świetności. Świetność ta jednak w nowych, wczesnokapitalistycznych czasach, okazuje się nie mieć żadnej wartości. Owszem, Reymont nie byłby wybitnym pisarzem, a Wajda wybitnym scenarzystą gdyby nie ukazali różnorodności postaw swoich bohaterów. Nie wszyscy Polacy zioną nienawiścią, nie wszyscy pędzą za złotym cielcem, ale tych Reymont wyposaża w cechy niemal groteskowe. W Łodzi liczy się wyłącznie pieniądz, jemu podporządkowane są wszystkie działania. Bezinteresowna pomoc rannym robotnikom, jaką okazuje Anka, w zestawieniu ze stwierdzeniem Borowieckiego: „niech zdycha, darmo nie robił” jednoznacznie klasyfikuje zarówno Karola, jak i jego narzeczoną. Wajda, z ogromnego materiału jakim jest powieść, bezbłędnie wyłuskuje wątki ponadczasowe i uniwersalne. Do takich zaliczyć można z pewnością sceny ukazujące dramat osób tracących wpływy i niezależność. Dawni ziemianie, czy bankrutujący przedsiębiorcy zmuszeni są prosić tych, od których cenią siebie wyżej. Prosić, co prawda, o pracę, nie o jałmużnę, ale okazuje się, że jest to niezwykle trudne.
Powieść Reymonta dosłownie ocieka określeniami typu: żydki, parchy, szwaby. Zarówno Niemcy jak Żydzi nie są godni tego, aby Polacy traktowali ich jak równych sobie. To przeświadczenie oczywiste i powszechnie znane w XIX wiecznej Łodzi. Matce lekarza, Wysockiego, zakochanego w zamożnej Żydówce, dosłownie nie mieści się w głowie, aby mogło dojść do tego małżeństwa. Ale i Żydówka wiele razy obserwowała jaki los spotyka kobiety jej pochodzenia, które wychodzą za mąż za Polaków. Dziewczyna rezygnuje z miłości, odtrąca zakochanego w niej mężczyznę, ponieważ nie godzi się na czekające ją lekceważenie i poniżanie jakiego z pewnością zaznała by w tym małżeństwie.
Podobnych opisów znajdujemy w powieści wiele, a jednak nie one dominują i nie są tak rażąco wszechobecne w filmie jak w powieści.
Przystępując do napisania tej pracy nie bez przyjemności przeczytałam Ziemię Obiecaną. Mówiąc na marginesie, nie sądzę, aby zrobili to liczni recenzenci filmu, ale nie w tym rzecz.
Wspominam o tej lekturze, ponieważ jestem pod wrażeniem odwagi z jaką zdecydował się Andrzej Wajda potraktować powieść Reymonta. Można powiedzieć, że cel uświęca środki. Powstało arcydzieło sztuki filmowej, film jest obsypany nagrodami, nominowany do Oskara, podziwiany, aktualny chociaż od premiery minęło 37 lat.
Zresztą, doświadczenie A. Wajdy wyniesione z konferencji prasowej w Hollywood poprzedzającej obrady Oskarowego jury wydaje się, niestety, do dzisiaj równie gorzkie co aktualne. Reżyser wspomina: Konferencja /…/ sprowadziła się do dyskusji wokół polskiego antysemityzmu, a zakończyła wprost absurdalnie. Pewien dziennikarz przybyły z Izraela, który najostrzej krytykował mój film, na pytanie, gdzie go obejrzał, odpowiedział: „Ja wcale nie muszę go oglądać, wystarczy, że ten film przychodzi z Polski”.
Wydaje mi się, że prześledzenie sposobu myślenia o literaturze filmowca jest dla studentów scenariopisarstwa niezwykle cenne. Porównanie powieści i filmu daje taką możliwość.
Autor adaptacji posłużył się powieścią do opowiedzenia swojej historii. Wiele scen i sytuacji pominął, co jest praktyką naturalną, ale też wiele po prostu wymyślił. Stworzył dla potrzeb zarówno głównego bohatera jak i całej historii.
Wajda uśmiercił Trawińskiego. W filmie ten sympatyczny bohater powieści popełnia samobójstwo. Reżyser pokazując, czym jest bankructwo, dla człowieka honoru. Tymczasem w powieści, borykający się z problemami finansowymi Trawiński, w końcu daje sobie radę. Reymont sporo miejsca poświęcił niezwykłej żonie Trawińskiego, w filmie postać ta nie występuje.
W powieści przyjaciele, którzy budują razem fabrykę nie są wobec siebie lojalni, w filmie pozostają przyjaciółmi do końca. Wątek zdrady buduje Reymont od początku drugiego tomu powieści. Towarzyszą temu wątki poboczne, wyraźnie ukazane postaci, pokazana jest idea zmowy przeciw dumnemu Polakowi, jakim był Borowiecki. Można by, posługując się językiem Żydów poznanych na stronicach Ziemi Obiecanej, powiedzieć, że to ładny kawałek powieści, jednak Andrzej Wajda nie dość, że go pomija, to w ogóle nie liczy się z historią opisaną przez Reymonta.
W filmie przyczyną pożaru fabryki Borowieckiego jest zemsta zdradzanego męża, w powieści nie jest to powiedziane.
Odnoszę wrażenie, że najpotężniejszym zabiegiem jaki zastosował Wajda opracowując adaptację syntetyzacja materiału zawartego w powieści. Można chyba przyjąć, że hologramem filmu jest sentencja modlitw trzech lodzenmenschów: Polata, Żyda i Niemca. Nie istnieje ona w powieści, ale Wajdzie była potrzebna, by już na początku powiedzieć widzowi o co idzie gra. A gra, tak jak te modlitwy, dotyczy szczęścia w interesach.
Ziemia Obiecana, a więc biblijny Kanaan, miejsce obiecane Żydom przez Boga, miejsce w którym czeka na nich spełnienie i szczęście, miejsce do którego swój naród prowadził Mojżesz, nie istnieje. Jest złudą, zdobyte dobra nie przynoszą radości. Takie jest przesłanie powieści. Natomiast zakończenie filmu było dla Andrzeja Wajdy dylematem. Rozpatrywał możliwość kilku zakończeń, nakręcił nawet wiele niewykorzystanych scen, ponieważ jako wizjoner, któremu robienie filmów służy do przekazywania widzowi nowych kierunków refleksji, miał w tej sytuacji wiele zupełnie w gruncie rzeczy różnych możliwości.
W książce Wajda, reżyser pisze: Mój niepokój budziło zakończenie/…/ Wśród kilku wersji finału nagrałem też śmierć Karola od przypadkowej kuli, która dosięga go w jego pałacu podczas balu. To piękne ujęcie Witolda Sobocińskiego, trzymam do dzisiaj w archiwum i żałuję, że nie zostało użyte.
Na przykładzie tej wypowiedzi możemy sobie wyobrazić emocje, jakim ulegali twórcy filmu, a z pewnością, przede wszystkim, jego reżyser.
Odnosi się wrażenie jakby dzieło ciągle żyło jakimś własnym, nowym życiem. Dzieje się tak i w rzeczywistości, ponieważ w r. 2000, ukazała się kolejna, krótsza o 30 min wersja Ziemi Obiecanej. Nagrano ją na taśmie Kodaka, a dźwięk zapisano w systemie Dolby Digital.
Jest zachwycająca. Zastanawiam się jak długo właśnie to dzieło będę uważała za najwybitniejsze w historii naszej kinematografii.
Wiesława Sujkowska

Mistrzowski Tuwim

Na Nowej Scenie Teatru Muzycznego „Roma” Mistrz Jerzy Satanowski wystawił Mistrza Juliana Tuwima. Dokonał tego z pomocą Mistrzów i efekt osiągnął iście mistrzowski.
Sztuka „Tuwim dla dorosłych” to ponad dwie godziny znakomitej zabawy, zadumy i refleksji. Spektakl, poziomem artystycznym, wrażliwością na sprawy społeczne, a także refleksją nad kierunkiem, w którym zmierza współczesny człowiek, odwołuje się do najwybitniejszych wzorów kabaretu literackiego.
Aktorzy: Joanna Lewandowska-Zbudniewek, Magdalena Piotrowska, Anna Sroka, Jacek Bończyk, Arkadiusz Brykalski i Jan Janga Tomaszewski – odtwórca postaci Juliana Tuwima, brawurowo wcielają się w role redaktorów rozgłośni radiowej, prezentując teksty satyryczne pisane prozą i cudowne, niezapomniane piosenki ze słowami Tuwima.
Imponujący jest zestaw artystów komponujących muzykę do wierszy tego poety. Obok wszystkim znanych kompozycji Zygmunta Koniecznego takich chociażby jak „Tomaszów” i „Grande Valse Brillante”, mamy możliwość podziwiania „Balu w operze” z muzyką Leszka Możdżera, a także utworów z muzyką: Władysława Dana, Władysława Bugajskiego, Włodzimierza Korcza, Krzysztofa Łochowicza, Tadeusza Mullera i Jerzego Satanowskiego.
Fenomen poezji Juliana Tuwima sprawia, że po jego wiersze sięgali kompozytorzy pierwszej połowy ubiegłego wieku, ale sięgnął także np. Marcin Partyka, muzyk, którego z pewnością zaliczyć można do grona najzdolniejszych młodych kompozytorów.
Nowe pokolenie wykonawców dobrze znanych utworów zaproponowało własne pomysły interpretacyjne, więc choć „Grand Valse Brillante” Ewy Demarczyk po prostu kochamy, zachwycił także ten w wykonaniu duetu Anny Sroki i Jacka Bończyka. Zresztą pani Ania, jak na Srokę przystało, oczarowała widownię już na początku spektaklu własną, ptasią interpretacją „Ptasiego radia”. Brawo! Wielki talent, wielka wyobraźnia, ale i zapewne niemała odwaga, bo przecież interpretację Pani Ireny Kwiatkowskiej Polacy mają we krwi.
Kierownictwo muzyczne projektu sprawuje Jacek Kita. To dzięki jego kunsztowi i wyobraźni różnorodne muzycznie utwory, tworzą spójną, bogatą i harmonijną całość.
Zadziwiające jak niezmiennie aktualnie brzmią przez dziesiątki lat rozterki, zdziwienia i wyznania poety. Teksty Tuwima, nie dość, że nie straciły nic ze swego, jak się okazuje, ponadczasowego sensu, to właśnie dzięki czasowi, któremu nie pozwoliły się zdewaluować nabrały dodatkowej wartości. Chce się powiedzieć: lata mijają, a my ciągle nie jesteśmy w stanie wyzbyć się cech, które nas ośmieszają, irytują, a często także niepokoją.
Raz jeszcze okazało się, że był Tuwim obserwatorem wyjątkowym. Jak mało kto umiał się wczuć, wsłuchać i wmyśleć w siebie i w innych. Opisywał zarówno to, co dzieje się w zakamarkach naszych dusz, jak i w przestrzeniach, na które nie mamy najmniejszego wpływu. Umiał też Tuwim rezultaty swych odkryć przekuć w słowa, które nie pozwalały i nadal nie pozwalają na obojętność… Bywał liryczny, subtelny, wręcz zawoalowany, ale równie skutecznie, potrafił okpić, ośmieszyć, odsłonić to co marne i byle jakie. Nie pozostawał bierny ani obojętny, widział i opisywał świat zarówno ten, do którego chętnie się przyznajemy jak i ten,o którym wolimy nie pamiętać.
Interesująca ze względów obyczajowych wydaje się historia wiersza „Całujcie mnie wszyscy w d…”, na kanwie którego powstał spektakl. Otóż tekst ten ukazał się w roku 1937 i brzmiał wówczas na tyle niecenzuralnie, że w zamyśle Autora był jedynie drukiem bibliofilskim. Choć jego nakład wyniósł tylko 30 egzemplarzy bardzo szybko napawała się nim cała literacka Polska.
Aż nie sposób wyobrazić sobie jak brzmieć mogłoby wyrażenie, które dzisiaj zbulwersowałoby nas równie mocno…
Spektakl „Tuwim dla dorosłych” bawi i zmusza do refleksji, uczy i uwrażliwia, brzmi chwilami swojsko i znajomo, ale przede wszystkim fascynuje nowoczesnością i świeżością spojrzenia twórców tej adaptacji.